wtorek, 17 maja 2016

15 Cracovia Maraton czyli o tym,że warto ryzykować.

Egzekucja-informacje podstawowe:
Termin: 15 Maja 2016r
Miejsce: Kraków,Stare Miasto przy Kościele Mariackim
Godzina: 9.00



 Myślę,że najlepiej będzie zacząć od samego początku czyli już od dnia 14 Maja. Sobota była dla mnie ciężka. W pracy nic nie układało się a poziom zmęczenia po niej dawał się ostro we znaki. Do domu wróciłem około godziny 15.00 i od razu poszedłem spać-na nic nie miałem więcej siły. Około godziny 18.00 ktoś mnie obudził bo zachciało się dzwonić. Mimo wszystko po krótkiej rozmowie byłem już bardziej żywy. Pojechałem na szybkie zakupy do sklepu-bułki,miód i takie tam sprawy przed biegowe. Spotkałem Rafała z którym dzień później pojechałem na egzekucje. Noc przed maratonem była bardzo ciężka. Rozmowa z kolegą Arturem wybiła mnie troszkę z równowagi. Dużo osób wiedziało,że mam już 3 maratony w nogach i nikt chyba z obecnych znajomych nie wierzył,że dobrze pobiegnę. Po tej rozmowie poszedłem spać lecz co chwilę się budziłem i przewracałem z boku na bok. 

Sobota,godzina 4.10
Wczas rano wstałem aby dopakować resztę rzeczy do biegania oraz zjeść swoje śniadanie przed maratońskie. Na szybko wciągam dwie bułki z miodem i zapijam je kawą rozpuszczalną-tak tylko taką piję! O godzinie 5.00 byłem umówiony z Rafałem. Wyjeżdżając z Krzepic mam ochotę nie biec w tym maratonie. Czuję się bardzo zmęczony i bez sił. W drodze do Krakowa prowadzę nadal nawadnianie- woda+izotonik z firmy Activ Lab,smak cytrynowy! Do Krakowa docieramy bardzo wczas gdyż jeszcze nie ma nawet 7.30. Na spokojnie idziemy odwiedzić Toy-Toy`a i zobaczyć jak się sprawy mają na rynku gdzie niebawem ruszymy walczyć z królewskim dystansem 42km 195m! No cóż-to co zobaczyliśmy raczej nie zachęcało nas do nastawiania się na wynik. W głowie pojawiła się myśl: ,,a może by tak nie biec?`` 
Wiatr jest tak silny,że przewraca barierki i wszystko co spotyka na swojej drodze a w głowie zaczynają się budować pozytywne myśli typu: ,,Fajnie było by udowodnić,że w momencie gdy ma się formę to pogoda nie ma najmniejszego znaczenia`` Do maratonu jeszcze zostawało sporo czasu więc wróciłem do auta gdzie czekał już Dominik,który odbierał nam pakiety. Szybko się przebieram gdyż już o godzinie 8.20 mamy się stawić na spotkanie grupy prowadzonej przez Macieja czyli ,,Wkurw_Team``. Oczywiście witam się ogromnym ,,Sieeeema`` i już każdy wie kto jest kto. Chwilę sobie pogadaliśmy aby stworzyć arcydzieło sztuki w postaci takiego oto zdjęcia:

 
Chwilę później pod pomnik A.Mickiewicza przybywa mój klubowy kompan-Jakub z którym też robimy sobie wspólne foto i po chwili udajemy się do boksów startowych.
 W tym momencie jest bardzo pozytywnie nastawiony do biegu. Nie rozdrabniam się i idę ustawić się za Kenijczykami,którzy jak się okazuje zostają poza zasięgiem pozostałych uczestników. Przed startem rozmawiam z kilkoma os. i pytam o czasy i wszyscy tylko mówią,że ok 3h ale bez pacemakera będzie ciężko. No cóż-bywa! Rozmawiając z Arturem dzień wcześniej mówię,że chcę zacząć od 4.10min/km. Nagle organizator mówi,że to już za chwilę rozpoczyna się Nasz podróż po Krakowie. Na wieży kościoła Mariackiego wchodzi człowiek trąbka i gra Nam hejnał co oznacza rychły start...10...9.... w głowie skupienie i cisza,już Ci nic nie zostało jak tylko udowodnić,że możesz! To Twój dzień! 3...2...1... start! Ruszyliśmy dość ostro. Pierwsze kilometry prowadzą okolicą Rynku więc pod nogami mieli się nam kostka brukowa urozmajcona milionem większych lub mniejszych zakrętów. Bardzo szybko znaleźliśmy się na błoniach gdzie doping kibiców wyrywał z butów. Niestety na pęcherzu ostre ciśnienie więc podlewam jeden krzaczek-straciłem już ok 30s- no to pięknie się zaczyna ten maraton sobie pomyślałem. Ale to nic! Napieram dalej i dalej. Na 7km czuję,że coś się dzieje z lewą łydką-jakieś dziwne drgania mówią mi tylko jedno-to będzie boleć. Mimo wszystko olewam ten problem i dokręcam sobie śrubki. Nie ma opieprzania się od samego początku. Tempo oscyluje w okolicy 4min 8s- czasem więcej czasem mniej. Tak sobie lecę i lecę i końca nie widzę. Woda od samego początku jest moim towarzyszem! Niby nie jest ciepło ale za to bardzo wietrznie! Bardzo szybko tracę wodę z siebie więc staram się dużo pić. Na 12km postanawiam wziąć pierwszą porcję żela energetycznego-tym razem wybór padł na mało znany żel co zwie się ,,Express`. Na 12km dotarłem po 49min 21s więc całkiem nieźle sobie pomyślałem. W głowie wiem,że jest bardzo dobrze a tempo obecnie daje mi wynik,który rzuci na kolana wielu moich znajomych. Utrzymuję dalej równe tempo. Walka z wiatrem daje się coraz to bardziej we znaki. Ja nie mam zamiaru odpuszczać. Biegnąc dalej widzę zawodniczkę z elity,która chyba przeforsowała tempo i już schodziła z trasy-przykry i dołujący widok. Ten moment mnie rozwalił kompletnie. Próbowałem szukać antydotum na myśl o tym incydencie. Jedyne co mi przyszło do głowy to przyspieszyć. Jednak w głowie uświadamiam sobie,że to może być bardzo głupi pomysł, gdyż naprawdę maraton zaczyna się po 32km.Mimo wszystko chęć odciągnięcia uwagi od problemów elity zmusiła mnie do przyspieszenia. Od 19km tempo zdecydowanie spada do ponad 15km/h czyli szybciej jak 4min/km! Jest bosko! Na 20km wciągam drugą część pierwszego żela a w nogach budzi się gepard! Przez wiele kolejnych km. trzymam równe tempo i nie mam zamiaru się dołączyć do jakiej kol wiek grupy zawodników! Jedynie chcę ich wyprzedzać! To ma sens bo z każdą wyprzedzoną moje nogi chcą biec szybciej i szybciej. 
Z każdą chwilą dopadam kolejne osoby i wyprzedzam jak Pendolino. Ktoś tylko mówi,żeby mnie puścić bo i tak zdechnę za chwilę. Pod nosem mam tylko szyderczy uśmieszek z myślą ,,nie wiesz człowieku co mówisz`` i zaś dokręcam tempo. Na ok 21km stał mobilny wóz Wkur_Team`u ale niestety zapierdzielam tak ostro,że ich nie zauważam nawet. Przepraszam. Na drugiej pętli robi się dużo miejsca i już nie trzeba się przepychać aby móc trzymać w miarę równe tempo. Tempo nadal utrzymuje się poniżej 4min/km więc jest dobrze. Łydka się nic nie odzywa więc mogę śmiało gonić. Kolejnym punktem gdzie planowałem zjeść żel był 28km gdzie zameldowałem się po 1h 53min. Drugi żel zaczęty. W głowie planuję kolejny. Kolejny na 34km. Biegnę dalej. Po 30km powinno się zacząć robić ciężej ale nie tym razem! Ja nadal szaleję z dobrym tempem. Mijają chwile. Wypatruje znajomych biegnących przeciwną stroną ulicy. Wiem,że mają jeszcze spory kawał drogi przed sobą. 
Na 33km już nie ma prawie nikogo. Targam sam i nic mnie nie powstrzyma. Od 32km znowu dokręcam śruby gdyż chcę pobiec ostatni odcinek jak najszybciej. Do 37km wszystko idzie perfekcyjnie! Nic się nie działo,nic nie bolało. Niestety maraton bez ściany nie byłby taki piękny. Znowu odzywa się łydka-w głowie zapada szybkie pytanie: ,,ciągnąć dalej tym tempem czy już zwolnić i tylko dowieźć i tak wspaniały wynik poniżej 3h?`` Wybrałem opcję bezpieczniejszą i pobiegłem dalej. Tempo spadało a ja nie mogłem nic zrobić. Błąd zrobiony 5km wcześniej zaczyna się odbijać. Żel miał być na 34km a nie na 32km i zaczynam się wkur... że zepsułem sobie ten bieg. Na szczęście udaje się odwracać uwagę na różne sposoby. Dobiegam do 41km gdzie mobilny punkt wkurw_team`u drze się na mnie! Ja ich nie słyszałem ale rozmawiając z Maciejem po biegu mówił,że dostali niezłej szajby jak zauważyli,że jestem w pierwszej setce maratonu!
Byli tak podekscytowani,że zmusili fotografa do wykonania mi niezwykłych pamiątek:


Ostatni kilometr to już spacer w okolicy 4min 40s/km bo wiem,że już osiągnąłem wszystko co tylko chciałem! Jest bosko! Ludzie kibicują,tłumy szaleją a ja wbiegam na ostatnią prostą i jestem mega szczęśliwy! 
Speaker wyczytuje mnie głośno! Nadmienia,że biegam dla Poli! Jest wspaniale! To już koniec,zrobiłem coś wspaniałego! Nikt we mnie nie wierzył w tym dniu,że się uda! 3 maratony w 4 tydz. nie pozwalały komukolwiek wierzyć,że ten szaleńczy atak może się udać! Ja sam w to nie wierzyłem.
Czas 2h 54min 8s wg. oficjalnych wyników! To jest piękne!
Każdy kto kiedykolwiek atakował 3h w maratonie wie czym jest ostra jazda! Udało się. 
Przekraczam metę i jestem szczęśliwy. Idę kawałek i staję w miejscu jak zamurowany! Nie wiem co się dzieje ani gdzie jestem! Ten stan jest piękny i chcę się nim napawać jak najdłużej. 
Przez dłuższą chwilę nikt za mną nie wbiega więc na spokojnie dochodzę do życia i świadomości. Stawiam powoli kroki w kierunku dziewczyn z medalami! Widzę,że stoję bodajże 4 dziewczęta. Ale ta jedna przykuwa moją uwagę i wiem już,że to do niej udam się po medal! Piękna blondyna z super uśmiechem i pięknymi oczyma! Lecę tam na skrzydełkach! Odbieram medal co trwa kilka sekund i idę dalej gdzie dają folie NRC żeby się ogrzać i nie wyziębić. Tam ściągam okulary z oczu i jeszcze raz spoglądam na zegarek i nie wierzę w to co się wydarzyło! Z oczu płynie kilka łezek szczęścia-tak samo jak na debiucie! Dalej idę na masaż! Tam to dopiero się cyrk odwala. Trafiam pod ręce dwóch młodych masażystek z Krakowa. Rozmawiamy o bieganiu i jakimś cudem doszło do tego,że mówię,że to był mój 4 maraton w przeciągu 5tydz. Wyobraźcie sobie ich miny gdy powiedziałem takie coś! Dosłownie wyglądały jakby chciały powiedzieć: ,,poje...Cię?`` Chwilę spokoju i rozmawiam z gościem,który jest masowany naprzeciwko mnie. Nagle pada pytanie,którego obawiam się najbardziej a mianowicie jakie mam plany na najbliższy okres-mówię: ,,no 3-4 czerwiec bieg 24h i spróbuję 180km sobie zrobić`` i w tym momencie usłyszałem tylko ,,wyjdź``. Uśmiecham się tylko i mówię,że więcej nie mówię bo mnie wygonicie stąd. Chwilę jeszcze pogadaliśmy i rozstaliśmy się w pozytywnej atmosferze!

Tak to było! Udowodniłem wszystkim,że się da i że czasem warto zaryzykować i postawić na jedną kartę. Dziękuję wszystkim za trzymanie kciuków,za komentarze a przede wszystkim za telefony z gratulacjami! To budujące! Dzięki i do zobaczenia niebawem-teraz czas na relaks i chwilę wytchnienia!

poniedziałek, 9 maja 2016

Perun SkyMaraton- czyli biegacz w czeluściach piekła

W sobotę byłem w piekl! Tak jednym zdaniem mógłbym opisać mistrzostwa Czech w Sky Runingu- Ci to się potrafią bawić.
Trasa liczyła sobie zaledwie 41km a najwyższy szczyt miał nieco ponad 1000m więc ktoś powie w czym problem na takim biegu? Może Was uświadomi mała grafika z profilem trasy.
Ładnie to wygląda,nieprawdaż? Ale wróćmy na początek i omówmy wszystko po kolei.
Nazwa Perun pochodzi od Słowiańskiego bożka,który był niczym Zeus z Olimpu-wszystko tak samo tylko,że w wersji Słowiańskiej. Na szczęście tym razem żadnymi pierunami nikt w Nas nie rzucał co nie zmienia faktu,że nie było hardocorow.
    Nasza baza wypadowa znajdowała się w Ustroniu przy żółtym szlaku na Małą Czantorię. Mimo,że późno wyruszyliśmy to droga minęła Nam bardzo szybko i przyjemnie. Plan był prosty-szybkie zakupy i spać. No cóż-plan szybko legł z gruzach i wraz z moimi przyjaciółmi zebraliśmy się w jednym pokoju by wysłuchać weteranów Peruna- 3 osoby z grupy już tutaj biegały a dwie były lajkami w tym biegu. Gdy Kaziu nam opowiadał o kolejnych górkach to aż serce mocniej biło! Chciało się już tam być,przeżywać to na własnej skórze-spać poszliśmy grubo po ciszy nocnej. Rano mieliśmy wstać o 6 rano co też się udało zrobić-wszystko na spokojnie ogarnęliśmy i ruszyliśmy na Czechy. Droga chwilkę zajęła ale klimat jakim Nas powitano zostanie na długo dla mnie niezapomniana- System Of a Down- A.T.W.A i już serce mocniej biło a mordki się śmiały. Udaliśmy się do biura zawodów po nasze pakiety!
Gdy już wróciliśmy z biura to Nasi kochani weterani pokazali Nam nartostradę pod którą mieliśmy podchodzić! W głowie pomyślałem sobie-no super! W sercu już krew buzowała a na do startu jeszcze dobre dwie godziny. Więc pomyśleliśmy,że zrobimy sobie jakieś zdjęcie grupowe i jakieś krajobrazy co by się nie nudzić.



Taką oto ekipą postanowiliśmy zmierzyć się z wyzwaniem Czechów. Miało być ciężko a pogoda nam niczego nie zamierzała ułatwiać.
O godzinie 9.20 wystartował półmaraton przeznaczony dla młodej krwi-aczkolwiek,my się staro nie czuliśmy to nasze rubryki z wiekiem nie pozwalały nam na start w tym biegu-zresztą kto by chciał tam pobiec półmaraton jak jest maraton. Punktualnie o godzinie 9.30 wystartowaliśmy! Pierwszy kilometr a trasa wiedzie już w górę! To jest piękne.
Nie miałem żadnego celu na ten bieg więc zacząłem spokojnie i bez pośpiechu leciałem sobie w całym tym tłumie czeskich zawodników. Po około kilometrze zaczął się podbieg a raczej podejście gdyż na dzień dobry pierwsze 3km trasy w terenie to ok 25% nachylenia terenu w górę. Więc szedłem i starałem się maksymalnie unikać słońca by nie narażać się niepotrzebnie. Po lewej stronie nartostrady pod drzewkami był ewidentny pas cienia z którego korzystałem. Moje podchodzenie to jakaś porażka-spoglądam na zegarek i widzę,że pierwszy kilometr podejścia pokonałem w czasie 11min z hakiem,drugi kilometr w czasie 16min 9s-czujecietą zawrotną szybkość? I znowu czuję się jak w Szczawnicy. Pot leje się ze mnie jak z starej ściery. Mam wrażenie,że pełnie księżyca na mnie źle działają. W końcu dotarłem na szczyt góry Javorowy gdzie później będzie meta więc zjawię się tam niebawem jeszcze raz. Po tych podejściach zaczął się zbieg-ale nie taka popierdułka tylko taki konkret-pochylenie terenu ok 28% w dół i lecę w dół i drę japę jakbym zwiał z psychiatryka a tempo od razu wchodzi na całkiem niezłe bieganie-3km zbiegu wyglądają następująco: 1km-3min 50s/km, 2km-3min 50s/km ,3km-4min 5s/km i już jestem na dole-poczułem wiatr w włosach a morda cieszyła się jak u małego dzieciaka,który dostał nową zabawkę. Moje szczęście nie trwa zbyt długo gdyż na horyzoncie wyłania się kolejna górka,która mi tarasowała drogę do mety. Tym razem jest to Javorowy Vierh a zarazem najwyższy szczyt w dzisiejszym dniu,który przychodzi mi zdobywać-zabawa jest przednia bo chyba nikt nie biega w tym miejscu a wszyscy idą w ciszy! Mam wrażenie,że to pochód zoombie. Mimo wszystko lekko pofałdowany teren pozwala mi miejscami podbiegać. Nie jest źle-elementy pod górę pokonuję w tempie ok 11-12min/km więc ku zaskoczeniu jest całkiem nieźle jak na taką górę. Wspieram się co chwilę o kije i brnę w tym piekle coraz wyżej i coraz mocniej. Przed 9km dopadam jeszcze mojego guru biegowego w górach dzięki któremu mam nadal bzika na punkcie gór czyli Marka i drę się do niego ,,Siłaaaaaaaa`` co było Naszym hasłem przewodnim dnia i dość często się wykrzykiwaliśmy. Z Markiem lecieliśmy dość spory kawałek. Niestety na 10km ulegam upadkowi przy przebieganiu przez rzekę ale na szczęście jest to na tyle delikatne,że lecę dalej. Nieopodal stali GOPR`owcy z Czech,którzy zapytali ,,opatulamy?`` czy coś w tym stylu co przetłumaczyłem sobie jako ,,opatrujemy ranę?`` na co odrzekam,że nie bo się sama przemyła i śmigam po kamieniach dalej-dziwnym faktem kamienie z Kielocowni znalazły się w Czechach...
Mimo wszystko nadal utrzymuję lekką przewagę nad Markiem i śmigam w dół aż dopadam do asfaltu,który próbuję zerwać poprzez szybki bieg-niestety nie udało się. Znowu wylądowałem w Rzece leczy tym razem tak zwie się miasteczko w którym jest chyba najbardziej hardcorowe podejście tego dnia. Nachylenie terenu wynosi: ,,o ku... ja pie...`` tak-teren sięga 80%! Ściana płaczu-szkoda,że nie miałem czekanu bo bym dużo szybciej wszedł niż z kijami!-tak,wiem-to prawie kont prosty ale ja się tutaj nie pomyliłem! Góra zwie się Prislop a nartostrada jest tak pochyła,że idąc spokojnie można rzuć trawę wygryzaną przy zaciąganiu powietrza. Jest ciężko ale wiadomo,że po każdej górze musi znaleźć się i zbieg!
 To był mój najdłuższy 1kilometr w życiu bo trwał ponad 20min! Ale udało się! Na górze ktoś do mnie woła ,,Davaj davaj`-tak to jakiś supportowiec z Czeskiego team`u oczekujący na swojego zawodnika! Zaczyna się zbieg czyli to coś co kocham w tym sporcie. No dobra tym razem przyznam się szczerze,że zdecydowanie wolałbym jeszcze raz wejść na ten szczyt niż zbiegać po tej pionowej ścianie. Na początku nie jest źle i rozwijam zawrotne prędkości-kosodrzewina itp. w niczym nie przeszkadzają. Nagle robi się tak stromo,że nie wiedziałem co się dzieje więc szybko rozkładam kije i podpieram się nimi ratując się przed upadkiem-gdybym w tym miejscu i z tą prędkościom upadło to przypuszczam,że ze mnie nic by już nie zostało. Do pierwszej drogi przecinającej zbieg już raczej zbiegam asekuracyjnie ale w drugiej części gdzie jest jeszcze większy hardcore postanawiam puścić nogi i zobaczyć co się będzie działo. Działo się bardzo dobrze bo z każdym krokiem nabierałem prędkości i czułem się świetnie. Nagle dziewczyna biegnąca przede mną wywija orła i jedyne co zdążyła zrobić to puścić kije by się nie zabić-zabieram je po drodze by oddać na dole gdzie liczyłem,że spotkam pechowczynię. Tak też się stało lecz ku mojemu zdziwieniu nic się jej nie stało-szybko otrząsnęła się z kurzu i wzięła swoje kije i poleciała powoli w kierunku punktu odżywczego-w sumie ja zrobiłem to samo. Na podejściu uciekł mi Marek czym się nie przejmowałem bo to był jego start docelowy tej wiosny. Na punkcie brakło coli ,,cola wysla`` i pozamiatane więc napiłem się wody i zjadłem zarąbiste batoniki fundowane przez wolontariuszy. To był ok. 15-16km biegu. Zaczynam napierać dalej! Po asfalcie staram się nie szarżować bo szkoda butów do terenu. Po chwili ktoś zwinął asfalty i znowu lecę po jakiejś dróżce leśnej prowadzącej na Szyndzielnię. Jest epicko-podziwiam sobie lasy i nasłuchuję sobie zwierzątek. W połowie podejścia płynie sobie strumyk-ktoś wystrugał drewniany lej po którym spływa woda. Tuż obok stoją dwa metalowe garnuszki (nikt nie zajumał) więc postanawiam się orzeźwić. Po chwili cisnę dalej. Kolejne podejścia znikają za moimi plecami a ja nie wiem jak to się dzieję,że nie zdycham. 
Na Szyndzielni biegniemy jakby granią po szerokiej ścieżce. Na ok 21km doganiam Marka ponownie i znowu drę się ,,siłaaaaa`` ale widzę,że tym razem Marek już nie ucieka. Wyprzedzam go lecz po chwili Marek podgania i prosi o cole-oczywiście dzielę się tym napojem bogów i w sumie sam też nawadniam się lekko po czym rozstajemy się. Ja od razu narzucam swoje tempo a Marek próbuje utrzymywać-to mnie cieszy,że nie zostaje sam lecz po dłuższej chwili na oczach maluje mi się przerażenie-jestem sam na trasie,mam wrażenie że zboczyłem z trasy! Panicznie rozglądam się po drzewach i poboczach czy nie ma gdzieś jakiejś taśmy. Nic nie widać więc postanawiam pobiec jeszcze kawałek. Na szczęście po chwili wyłania się kawałek taśmy. Cisnę dalej zadowolony z faktu,że nie zabłądziłem. Mijam kolejnych zawodników, którzy ewidentnie przeszarżowali w pierwszej części. Tempo biegu opiera się w okolicy 5min/km więc jest sporo mocy. Takim tempem lecę aż do ok 29km gdzie zaczyna się kolejne podejście-tym razem zdobywać będziemy ,,Ostry`` Najbardziej obawiałem się tego podejścia ale okazuje się,że nie ma czego się bać. Pierwszy kilometr podejścia pokonuję w 12min z hakiem,zaś drugi w 14min z groszem i już jestem na samej górze. I ponownie zaczyna się zapierdzielanie w dół i darcie modry! Oł jeeeeeeee.. Szkoda,że zbieg jest taki krótki. Mimo wszystko dobiegam do kolejnego punktu i mam wybiegane na wszystko. Na punkcie znajduje się konkretnie zastawiony stół. Wypijam jakieś 5 kubków coli,kubek wody,zjadam ze trzy a może i cztery kawałki wcześniej wspomnianych batonów (pyszne były) oraz zagryzam troszkę soli i popijam znowu wodą a reszta ląduje na głowie. Na punkcie była chyba jeszcze czekolada,banany i salami,których sobie odmawiam. Przede mną kawał prostego odcinka a ja nie mam ochoty biec. Wmawiam sobie ,,to Twój dzień,, ,,ciężko pracowałeś na to więc zapie...`` ,,chcesz być mistrzem to biegaj`` itp teksty wpadają mi w ucho raz po raz- po drodze przywiązuje jeszcze urwaną wstążkę co by inni zawodnicy wiedzieli,że są w dobrym miejscu i czasie. Po tym odpalam turbo-tempo biegu dochodzi chwilami do okolic 4min/km więc iskry się sypią aż miło. 
Docieram do 38km z czasem 4h 50min- to tutaj zaczyna się droga śmierci,dno piekła zionie. Na końcu łączki,którą wygolono specjalnie dla Nas (chyba jakaś koza wyżarła) postanawiam chwilę przejść do marszu i wyzerować cole,którą mam w plecaczku. Dobra-koniec opier... bo jakiś Pepicek mnie wyprzedził. Wybiegam z łączki i targamy asfaltem-przecinamy jakąś drogę krajową, która w żaden sposób nie jest zabezpieczona dla biegaczy i targam ile sił w nogach. Doganiam Czecha przed mostem na rzece Tyra. Na moście czeka dwóch chłopców z bidonami w których jest woda-napijam się i przybijam piątkę chłopakowi w ramach podziękowania. Lecę dalej asfaltem i za chwile leśnym duktem. Czeka mnie jeszcze kawałek podejścia więc wciągam resztkę żela i turlam się pod górę. Jest moc! Energia mnie rozpiera lecz widzę,że za plecami idzie jakiś gościu. Naciskam coraz mocniej a On nie odpuszcza. W połowie podejścia zaczyna mi dzwonić telefon-oczywiście wybija mnie z rytmu ale nie odbieram go. W końcu dobiegam do szutrówki i wiem co za chwilę mnie czeka. Narzucam mocne tempo by po chwili być pod Grande Finale: 
 
Jakiś Polak nagrywa dla Was specjalnie ostatnie  podejście. Dobiegając do niego mówię sobie: 
,,o kur...przecież tam się nie da wejść i czuję się bezradny`` Przed atakiem górki postanawiam się jeszcze lekko nawodnić. No to sruuu! Idziemy do góry. Nie patrzę do góry-raczej staram się zwracać uwagę na to gdzie stawiam nogę i kije. Mimo,że podejście wygląda na trawiaste to nic bardziej mylnego-pod kępami są luźne kamienie więc trzeba bacznie obserwować co się dzieje. Podejście jest tak strome,że zegarek włączył sobie autopauze ! To nie jest śmieszne. Co kilka chwil spoglądam w górę by skorygować swoje położenie względem szlaku i po chwili widzę ścieżkę przecinający ten dziki przełaj. No myślę sobie,że spoko bo to już koniec. Jakie było moje zdziwienie gdy okazało się,że jestem gdzieś w połowie dopiero! No nic ale targam dalej i drę mordę jak opętany a ludzie na mnie patrzą jak na jakiegoś poje.... kocham ten stan!
Po kilku chwilach jestem na finiszu Grand Finale





Znajdując się w tym momencie okazuje się,że jeszcze trzeba skręcić w prawo i przez kilkadziesiąt metrów zbiegać by skręcić w prawo gdzie znajdowało się ostatnie podejście czy podbieg. 
Już na mnie czeka speaker zawodów. To niesamowite jak Czescy kibice i zawodnicy mnie witają na mecie. Od samego wybiegnięcia z lasu podbiegam za pomocą kijów a później już bez nich. Dobiegając do pierwszej bramy zwiastującej końcówkę drę mordę w niebo głosy. Mój okrzyk przerywa speaker pytając o imię- Jak maj na ime ? odpowiadam: Sebastian-jak? Sebastian-jak? Sebastian from Poland. 
I zaczynam dalej drzeć mordę i naciskam fest. Speaker głosi ,,Sebastan-nas polodniowy sąsadek`` i dalej drze się ,,puć puć puć`` -kibice oklaskują i coś do mnie krzyczą po czesku. Speaker jeszcze dopowiada- ,,to je adrenalinka,to je finisher z polska`` a ja wpadam na metę niczym pendolino! Na mecie wita mnie piękny uśmiech wolontariuszki,która nagradza mój trud medalem! Może medal bez szału ale bardzo cenny w mojej kolekcji! 
To było wspaniałe doświadczenie! Takich biegów chce się więcej i więcej!
Ale czas na podsumowanie! Wiecie co mnie urzekło w Czeskim biegu?
  1. Przestrzeganie regulaminu od początku do końca-nie było takiego czegoś,że ktoś miał przypięty numer w niedozwolonym miejscu a jeśli miał tak zapięty to od razu dostawał dsl-dyskwalfikacja 
  2. Na trasie nie znalazłem ani jednego papierka po żelu czy batonikach od biegaczy-da się?
  3. Żaden zawodnik nie opuścił strefy odżywczej z kubeczkiem,który byłby później wyrzucony na trasie biegu
  4. Sprzęt pozostawiony na trasie (wspomniane garnuszki) nie został przez nikogo zabrany co w Polsce by pewnie nie mogło mieć miejsca
  5. Szacunek turystów do sportowców-nikt nie musiał nikogo prosić aby ustąpić Nam miejsca-każdy wie,że spotkanie z rozpędzonym biegaczem to nic przyjemnego więc ludzie woleli zejść na bok i Nas zdopingować niż krzywo na Nas patrzeć i narzekać
  6. Brak tłumów na trasie 
  7. Organizator widząc popyt na rosnące zainteresowanie biegami górskimi nie wyrywał Nam pieniędzy jak głupi z rąk! Koszt wystartowanie to ok 70zł+dojazd i zakwaterowanie więc ok 250zł!!
Reasumując! Polacy uczcie się szacunku do gór a Wy organizatorzy jeśli chcecie zachęcać swoich to nie odwalajcie maniany ja jakbyście byli wielkimi Panami. Myślę,że w przyszłym roku zasztormuję Czeskie biegi. Na oku mam już coś takiego:
 Ktoś chętny?

Pozdro smyki! Miłego czytania.
Dystans 41km
Czas 5h 47min 15s
Miejsce Open 89
M.kat do 39L 60
M.wśród Pl. 10/68

niedziela, 1 maja 2016

Bieg Śladami Dinozaurów Śląskich czyli ucieczka przez piec...

Po moim poprzednim wpisie miałem doła - ale to tak ogromnego,że nawet koparka nie była wstanie go zasypać. W głowie kłębiło się pełno pytań-dlaczego tak się stało? A może powinienem odpocząć? A może ciężej trenować? A może rzucić to w cholerę i przerzucić się na bierki? Takich myśli było setki a nawet tysięcy. Musiałem od tego gdzieś uciec-ale gdzie? Wyjście na trening było tak potwornie męczące,że między czasem rozpoczęcia ubierania się na trening a samym wyjściem mijały jakieś 3h-samo ubieranie koszulki,spodenek i skarpet oraz butów zajmowało dobrą godzinę bo cały czas mi coś nie pasowało. Ale gdy już wyszedłem biegać to mogłem odczuć natychmiastową ulgę w głowie. Pojawiły się plany jak to wszystko zabiegać. Na treningach spędziłem sporo czasu gdyż postanowiłem wrócić z powrotem do truchtania po 6min/km albo i jeszcze wolniej co dawało mi bardzo dużo czasu na przemyślenia-tak! Teraz jestem już pozytywnie nastawiony.
 1 Maja w Lisowicach-miejscu gdzie wychował się wielokrotny mistrz Polski w biegach górskich- Marcin Świerc,odbywał się po raz kolejny ,,Bieg Śladami Śląskich Dinozaurów`` w którym brałem już udział w roku poprzednim. Zakończenie kwietnia świętowałem sernikiem-tak wiem,kto mądry przed biegiem zjada 3/4 blachy ciasta? No ale z drugiej strony jak oprzeć się takim łakociom? Więc już tutaj Wam mówię,że jeśli chcecie mnie gdzieś koniecznie wyprzedzić to dzień wcześniej zaproście na sernik-byle nie na jeden kawałek bo wtedy to nic nie zadziała.



Czyż nie wygląda pysznie? Zjadłem całą zawartość zdjęcia i wylizałem talerz z okruszków i poszedłem spać. Rano wstałem i jakoś nic mi się nie chciało-no może sernika bym jeszcze zjadł więc udałem się do kuchni zbadać sprawę czy nie zostało gdzieś jeszcze kawałek-no niestety ciasta nie ma więc zbulwersowany wróciłem do łóżka. Po chwili zachciało mi się pić ale na to byłem przygotowany. Duży baniak soku malinowego i butelka wody w której rozcieńczyłem sok by go po chwili wchłonąć. No nic-poszedłem spać dalej ale jakoś już nie mogłem usnąć bo po głowie zaczął mi chodzić pewny utwór i nie mogłem nic zrobić...,,Idę dołem a Ty górą,jestem słońcem  Ty wichurom``-tak to śpiewał zespół Dom o Zielonych Progach. Odpalam kompa i włączał zapętlony kawałek a sam udaję się do kuchni zrobić coś na ząb. Rozglądam się po kuchni i zadaję sobie pytanie-co tu się ku.... działo tej noc? W całym wirze udało się znaleźć swój chleb pszenny oraz troszkę miodu. Uwielbiam takie śniadania! A gdy w dodatku stoi jeszcze świeżo zalana kawa to już żyć i nie umierać. Po porannych 2godz. walki o wstanie i zjedzenie oraz ogólne ogarnięcie byłem już prawie gotowy do wyjścia-jedynie spakować się w 40min-żaden problem.
Chwilę przed 10.00 wyjechałem już na bieg-po drodze zgarniam dwóch znajomych. Do Lisowic docieramy na ok 80min przed startem. Praca biura idzie tak sprawnie,że nawet nie zauważyłem faktu obsługi. Po pomyślnej rejestracji poszedłem się pokręcić w pobliżu biegu-same znajome mordki się uśmiechają do siebie. Przed startem obowiązkowa rozgrzewka i wizyta w pobliskim lasku w celach wiadomych. Do startu zostawały już ostatnie minuty więc ustawiłem się w strefie ,,Elita``. Drugi rząd to całkiem niezłe miejsce dla mnie-przynajmniej takie miałem wrażenie stojąc na starcie biegu. 3...2..1.. i pobiegli. Kurz unosił się za naszymi plecami-w sumie nie dziwne bo bieg zalatujący lekkim trailem. Pierwsze 2 km no może nawet 3km trzymam mocne tempo zaraz za prowadzącym i pretendentem do wygrania. Niestety już po chwili wiedziałem,że to nie mój dzień więc stopniowo zwalniam i liczę,że niektóre osoby mnie nie dogonią oraz na fakt,że nie wylecę z pierwszej dziesiątki-głupi ja.

Tempo wariuje a ja czuję się coraz to gorzej. Na dodatek czuję,że chyba sernik wróci do natury. Wyczekuję już tylko wody! Ten kilometr ciągnie się chyba w nieskończoność a mi się tak bardzo chce pić już. Szybko wchodzę w zakręt w lewo i zaraz w prawo i znowu w prawo i jest! Woooooodaaaa! Wylewak kubek na siebie a drugi wypijam a przynajmniej tak mi się zdawało i gonię dalej. Po 5km z małym hakiem wracam na punkt wyjścia-start biegu i początek drugiej pętli. Patrzę na komentatora oraz znajomych,którzy Nam kibicują w tym dniu i myślę sobie-chyba zejdę z trasy-męczę się,źle się czuję. Oglądam się w tył i widzę,że goni mnie Tomek Sosnowki więc wciskam gaz do dechy i wszystkie głupie myśli o zejściu z trasy zostają tylko wspomnieniem. Kolejne 2km do pieca próbuję uciekać ale ile człowiek jest w stanie wytrzymać?
Do pieca wbiegam z taką prędkościom,że niemalże nie rypłem się głową w strop. Nagle brakuje prądu-ciemno przed oczami ale w sumie ciężko się temu dziwić bo w końcu jesteśmy w piecu. Nagle ni z du.... ni z pietruchy jak fotograf strzeli lampom błyskową z aparatu to nie dość,że lecę po omacku to teraz już kompletnie ślepy. Ktoś krzyczy tylko żebym ostro w prawo skręcił co też robię i duuuuup... chyba barkiem zahaczyłem o jakąś belkę-dobrze,że zdążyłem zwinąć podwozie bo bym jeszcze głową w drugą futrynę uderzył i mogło by to być koniec biegania przez ten zabytkowy piec. Wybiegam na dwór a tam słońce grzeje jakby mocniej a ja mam dość. Zaraz za piecem jest woda więc oczywiście wylewam ją na siebie a resztki z kubka spijam i gonię Tomka. Niezły kozak z niego bo tu dopiero chory a tu już mi zadek łoi. Trudno tak czasem musi być. Mimo wszystko trzymam Tomka blisko,żeby w razie jego osłabnięcia móc szybko zaatakować ale skubany nawet nie myśli zwalniać. Sadzę dłuższe susy i na ok 800m przed metą depczę mu po piętach ale On jakby tego nie odczuwał-cyborg czy co? Wybiegamy z wąskiej ścieżki na asfalt i ostatnie podkręcenie tempa ale widzę,że Tom jest mocny więc odpuszczam sobie walkę z nim bo o co się mogę z nim ścigać? Przecież On nie moja kategoria wiekowa więc zająłem się tym aby nie dogonił mnie Dominik nad którym miałem niewielką przewagę. Do ostatnich metrów wszystko kontroluję i dobiegam na 11 pozycji Open co mnie dość zadowala gdyż wielu rywali zostało za moim plecami. Idę jeszcze roztruchtać się-jakieś 2km z zwycięzcą biegu-Mateuszem. Po tym wracamy zadowoleni do auta by się przebrać. Tam na Nas czeka już Dominik. Po tych wszystkich rytuałach towarzyszących przebieraniu się możemy udać się na zasłużony posiłek-w Lisowicach warto zjeść bo posiłek jest wyjątkowo dobry. Siedzę sobie przy tym posiłku i dowiaduję się,że wygrałem kategorię wiekową. Że co niby proszę? Przecież z takim czasem to ja nawet w pierwszej piątce nie powinienem być więc się ucieszyłem niezmiernie tym bardziej,że biegłem na wycieńczeniu a w walkę włożyłem spory wysiłek. Wypijam szybko kawę i idę na dekorację! Takich rzeczy nie można przegapić. Speaker wyczytuje moje nazwisko a ja się cieszę! Idę w stronę sceny gdy nagle nie wiadomo skąd robi się szum i dostaje gromkie brawa-okazuje się,że to zaprzyjaźniony klub ,,krawaciarzy`` Mafia Team Lubliniec mnie oklaskała-bardzo miło z Waszej strony-dzięki wielkie! Małe rzeczy a budują wielką radość.

Dwóch znajomych ze mną na pudle! Czy może być lepiej? Może bo ja jestem na tym najwyższym z napisem 1! Dla mnie to potężny kop motywacyjny gdyż ostatni raz na takim miejscu stałem jakieś 4 lata temu wygrywając bieg na 1km! A teraz mam pudło za 10km! Jestem szczęśliwy jak małe dziecko,które za posłuszeństwo dostało lizaka. Po raz kolejny jesteśmy nagradzani brawami a serce mocniej bije! To jest to! Mam głód mocnego biegania. Wracam na swoje miejsce uradowany i wdaję się w dyskusję z znajomymi. Wszyscy rozstajemy się w bardzo pogodnych nastrojach tym bardziej,że mój ukochany Falstart Rudniki obronił 3 miejsce w klasyfikacji drużynowej ! Jest moc!  Nie ma czasu na odpoczynek. 3 Maja już bieg w mojej rodzinnej miejscowości gdzie wypadało by również wystartować.
Na kolację w ramach sukcesu odniesionego po tak ciężkim boju pozwalam sobie na chwilę rozkoszy i wcinam pizze!