wtorek, 26 kwietnia 2016

Mistrzostwa Polski w biegu długodystansowym- Szczawnica 2016

Cześć i czołem!
Długo się zbierałem do napisania tego wpisu ale to wina mojego ogromnego niepowodzenia na tej imprezie. Do końca sam nie wiem co nie zagrało w tym dniu ale mimo wszystko muszę się cieszyć z tym,że ukończyłem ten bieg. Szczawnica miała być moim ostatnim mocnym biegiem aż do początku Lipca ale pozostaje niedosyt i nie wiem co z sobą mam zrobić. Biegać? A może odpocząć...?

Jeśli chodzi o Szczawnicę to muszę powiedzieć,że wyjazd był bardzo emocjonujący! Po drodze zostałem ,,puknięty`` przez innego lokalnego kierowcę lecz na moje szczęście nic nam się nie stało po za drobnym zarysowaniem zderzaka. Do Szczawnicy dotarliśmy około godziny 20.00 . Jadąc po pakiet już widziałem Kamila Leśniaka, który robił rekonesans miasta. Odebraliśmy pakiety w bardzo dobrych nastrojach i pojechaliśmy na pokój.
Na kolację przed startową zjadłem jak zawsze-makaron tylko,że tym razem był On ze szpinakiem- Łukasz dzięki za podzielenie się posiłkiem-było pyszne! Na wieczór jeszcze wypiłem magnez co by nie było skurczów na trasie.
W sobotę rano wstałem dość wczas bo emocje były tak ogromne,że nie dało się spać wręcz. Na dodatek wiedziałem,że za ścianami są przyszli mistrzowi- Bartosz Gorczyca oraz Miłosz Szczęśniewski oraz kilku innych mocnych zawodników i zawodniczek. W sobotę rano zjadłem dwie bułki z miodem (pychota). i poszliśmy na start-było zimno więc miałem na sobie kurtkę,którą po krótkim rozruchu schowałem jednak do plecaka. Pogoda była idealna do biegania-zimno i pochmurno. O godzinie 9.00 ruszyliśmy na trasę gdzie mieliśmy pokazać co potrafimy. No właśnie-ruszyłem bardzo opornie i miałem nadzieję,że będzie tylko lepiej. Pierwsze metry pokonaliśmy dość spokojnie jak na płaski odcinek bo tylko 4min 5s/km a ja byłem cały mokry od potu jakbym biegł już półmaraton w trupa-jest źle! Będąc trzy tygodnie wcześniej w Szczawnicy z Bartkiem na treningu mogłem prawie wszędzie wbiegać a teraz byłem tak wycyckany z energii,że już pierwszy podbieg musiałem pokonywać marszo biegiem. Było to dla mnie ciężkie przeżycie bo przecież nie po to ciężko trenowałem aby teraz nie móc walczyć. Szybko postanowiłem,że spróbuję to na siłę rozbiegać co też zrobiłem. Po dotarciu na szczyt pierwszego podejścia otarłem tylko pot z czoła i zacząłem biec-było płasko lub umiarkowanie pagórkowato co sprzyjało bieganiu-tempo 5.05 min/km a ja czuję jakbym leciał co najmniej 3.40min/km -zdycham. Na moje szczęście pokazał się zbieg w dół-nie długi,nie krótki,nie łatwy nie ciężki-był idealny na pobudzenie więc mocno puściłem nogi i heja do przodu! Cieszyłem się tym momentem jak małe dziecko i miałem szczerą nadzieję,że to koniec mojego problemu i dalej już będzie tylko lepiej. Szybko okazało się,że w tym dniu jedyne co będzie mi wychodzić to właśnie zbiegi. Uciekałem grupce na zbiegach a Oni łapali mnie na podejściach-masakra. Każdy podbieg musiałem wchodzić. W oczach tylko łzy i przerażenie bo skoro przed pierwszym punktem kontrolnym mam takie problemy to co będzie dalej? Przed 9km dogonił mnie Krzysztof Dołęgowski- w spół autor książki Szczęśliwi Biegają Ultra i właśnie z nim chciałem dalej ciągnąć bo wiedziałem,że jestem na podobnym poziomie-niestety moje marzenie szybko prysło gdy zobaczyłem jak sprawnie pokonuje najcięższą ściankę na trasie. Dałem sobie spokój z pogonią jego i leciałem dalej swoim wolnym tempem. Czekałem już z zniecierpliwieniem na pierwszy punkt żywieniowy,który znajdował się przy schronisku Na Przechybie-miałem nadzieję,że będzie tam coca-cola która pozwoli mi przywrócić energii i dalej walczyć o swój cel. Moje zdziwienie było ogromne gdy okazało się,że jednak jej tam nie ma-byłem na skraju załamania więc wziąłem tylko pomarańcze i ją wycyckałem z soku ale nie zjadłem ani grama i pobiegłem dalej by już nie dołować się tym brakiem. Na 13km pojawiłem się z czasem nieco ponad 1h więc już miałem stratę do zrobienia 4h w tym biegu. Kolejne kilometry były dosyć łatwe bo można było ostro napierać więc tempo szalało w okolicy 5min/km co mnie cieszyło bo poczułem chwilową ulgę. Kolejne zbiegi dawały mi radość bo byłem w stanie uciekać kolejnym osobą. Niepostrzeżenie dobiegłem do najwyższego wzniesienia na tym biegu czyli do Szczytu Radziejowej,która mierzy 1262m.n.p.m. Kawałek za szczytem musiał być naturalnie zbieg więc szybko otarłem pot z czoła i dałem zaś do pieca-tempo spadło do ok.3min/km (chwilowe). Żałowałem tylko,że zbieg nie mógł trwać około 25km dłużej bo wtedy mógłbym o coś powalczyć jeszcze. Niestety przed kolejnym punktem wyłoniła się kolejna górka-niby nie duża,niby nie ostra ale spuściła mi taki wpier.... że wymiękłem i zacząłem płakać i napierać do przodu. Dogoniła mnie moja faworytka do wygrania Mistrzostwa Polski wśród kobiet- Natalia Tomasiak z Salamon Sunto Team więc wiedziałem,że ze mną już jest źle. Przez kilka km. trzymałem się za nią lub troszkę przed ale nie mogło to trwać długo-kolejny podbieg a raczej mała popierdółka a uczucie jakby ktoś nagle wyciągnął kabel z gniazdka-mija mnie jakieś 10 a może nawet 15os. które leciało wraz z Natalią. Po podejściu kilkudziesięciu metrów zbieram dupę w krok i grzeję do przodu bo wiem,że nie długo już punkt kontrolny na 23km. W ustach już czuję smak coca coli ale jednak trzeba się dotoczyć te 3km do punktu. Panicznie szukam odbicia w lewo gdzie miał być zbieg na Przełęcz Gromadzką. Tam był kolejny punkt i tym razem mieli colę- wypijam 3 kubeczki i rozmawiam z bardzo miłą wolontariuszką,która poleciła innemu biegaczowi napić się wody z coli! Tak jesteś genialna-piękny uśmiech i ogromny dystans do samej siebie sprawił,że na długo Cię zapamiętam więc jeśli to przeczytasz kiedyś to czuj się pozdrowiona!  Wybiegam z punktu szczęśliwy i nawodniony z pełnym optymizmem,że wszystko się uda jeszcze nagonić. Cisnę pod górę ale nie za szybko-mija mnie Łukasz więc wiem,że mam nad nim jeszcze ok 500m przewagi więc próbuję ją zwiększyć i jak najbardziej uciec-poczułem w końcu zastrzyk adrenaliny więc lecę co sił w nogach ale nadal się pocę jak świnia za przeproszeniem.  Ale pocieszające było to,że biegłem mocnym tempem aż do chwili gdy ujrzałem kolejny mocny podbieg a raczej podejście- w pierwszej chwili chciałem tam wbiegać bo widziałem grupkę gdzie biegła Natalia Tomasik a ja czułem,że mam moc i dam radę. Niestety pierwsze kroki pod górę i znowu idę...znowu zbiera mi się na płacz i mam dość tego całego biegania. Patrzę w prawo i widzę Tatry! Są piękne więc na nich się skupiam i podziwiam piękny i jakże niebezpieczny Gerlach-najwyższy szczyt Tatr. Jest pięknie mówię sobie w głowie pożerając resztkę żela energetycznego. Odbiło mi się colą i żelem więc wiem,że wszystko się przyjęło co było dobrym prognostykiem! Znowu biegnę!
Piękno przyrody i świeże powietrze pozwala mi na zwiększenie tempa i na płaskich odcinkach osiągam zawrotne jak na ten dzień prędkości-tempo spadało poniżej 5min/km więc się cieszyłem jak małe dziecko. Między pierwszym a drugim punktem udało się minimalnie przyspieszyć i taki sam plan miałem na kolejne 12km-przyspieszyć. Niestety przed 30km wyłoniła się kolejna ściana a raczej zaorane polce-błoto zlewało się w dół pod naszymi stopami więc jedynym słusznym rozwiązaniem było wejście bokiem-tutaj o bieganiu nie było mowy i prawdę mówiąc byłbym mocno zaskoczony gdyby tam czołówka biegu wbiegała. Niestety ta górka zwiastowała już,że zaczyna się cięższy odcinek,który się ciągnął prawie do mety już. Mimo wszystko chciałem pokonać go jak najszybciej co udawało się dość skutecznie ale nie na tyle szybko aby nie tracić zbyt dużo. Zaraz za podejściem było kawałek płaskiego i kolejne ciężkie podejście-krótkie ale bardzo wymagające. Wchodziłem tam jak dzik! Było bosko! Na szczycie jednak okazało się,że było za mocno i nie mam siły na bieg. Trudno- wytarłem łzy o koszulkę z napisem ,,Biegam dla Poli`` i wtedy wróciła chwilowa moc bo w głowie mówię sobie ,,Seb,kur... nie po to przyjechałeś,żeby być miękkim a ta koszulka ma swoistą moc`` po tej myśli zebrałem się i pobiegłem-był ogień z dupy za przeproszeniem! Udało się dopaść jednego zawodnika i go wyprzedzić. Niestety za takie podrygi w górach płaci się podwójnie. Bieg chylił się ku końcowi powoli a ja dobijałem powoli do 35km gdzie był kolejny punkt i znowu cola. Wypijam colę- chyba ze 3 a może 4 pełne kubki-wciągam sok z pomarańcza i zjadam jednego banana i wylatuję dalej! Wiem,że kumpel nadal jest spory kawałek za mną więc walczę by mnie nie dogonił. Przewaga ok 300m okazała się bardzo małą. Kolejne kilometry to lekkie wzniesienia i opady ale tempo już spadło-teraz na płaskim odcinku biegnę w rozstrzale od 5min do ponad 6.30min/km więc jest mega ciężko. Wiedziałem,że na końcu są polany gdzie trzeba będzie wykrzesać z siebie ostatnie resztki mocy by to przetrwać. Spoglądam się za siebie i widzę,że Łukasz mnie goni więc nie pozwalam sobie zbytnio na podchodzenie-w głowie mam cel,żeby przybiec przed nim. Walczę dalej-kolejne górki i ten sam schemat. Przed sobą miałem dwa ciężkie podejścia więc staram się je zrobić jak najszybciej. Pierwsze dwa z trzech udało się zrobić mocno i szybko. Niestety na moje nieszczęścia pamiętałem o dwóch a o trzeciej górce zapomniałem i to mnie zgubiło. Patrząc z drugiej górki wiedziałem,że mam spory kawałek zapasu nad Łukim a moja przewaga nawet wzrosła. Dałem susa w dół i narzuciłem mocne tempo ale po ok 1500m okazało się,że jest jeszcze jedna górka-dogonił mnie na niej Łukasz i zapytał czy mam jeszcze szota magntycznego- podałem mu ją lecz nie tą co trzeba-podałem pustą zamiast pełnej więc jak się skapł to od razu mi powiedział,że nie ta i dałem drugą już z właściwą zawartościom. Niestety Łukasz poszedł pod górę tak mocno,że nawet nie zdążyłem sprawdzić jaki ma rozmiar buta. To było bardzo przykre bo zapier.... całe 40km i na ostatnich 3 km nie mogłem już nic zrobić. I zapłakałem po raz kolejny podczas tego dnia. Wiedziałem,że już nic nie zdziałam tego dnia bo nie mam energii a brać żela na 15min przed końcem nie ma sensu. Zrezygnowany już zacząłem spokojnie zbiegać do bulwarów Dunajca uważając by nie skręcić kostki czy kolana. Ostatnie kilometry w terenie już tylko płakałem i zadawałem sobie pytanie- ,,a na ch... mi to?`` ,,a może wrócić na asfalt? przecież nieźle mi szło tam ostatnio`` i w takich rozważaniach zbiegłem w dół doganiając innych zawodników z półmaratonu. Na bulwarze przy Dunajcu kibice jeszcze próbują mnie wskrzesić i obudzić we mnie ogień-ja już w tym momencie nie mam ochoty w ogóle na bieg więc rozpinam plecak i olewam wszystko-jedynie uśmiech małej dziewczynki,która wyciąga rękę by przybić piątkę mnie nakręca! Mówię sobie,że jeszcze zafiniszuje i pokażę,że jest super! Tak też się dzieje-zrzucam plecak z pleców i zapie... ostatnie 700m jak mały samochodzik. Ostatnia prosta-most na Dunajcu-asfalt i ja-most i speaker i mój krzyk! W ogromnej ciszy nagle jakiś poje... zaczyna drzeć mordę aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.......!

Tak to zwiastuje moje przybycie na metę-speaker drze morde razem ze mną i wyczytuje moje nazwisko,przybija piątkę i jestem happy! Na mecie wolontariuszka zawiesz mi medal na szyi i przytula! O tak! Tego mi było potrzeba właśnie! Skręcam w lewo gdzie można chwilę odpocząć i kładę się. Oddycham przez chwilę i już jest ok. Chcę wychodzić z strefy zawodnika a tu podbiega do mnie jakaś dziołszka i wciska jakąś kartkę w rękę a ja patrzę na nią jak na jakąś głupią czy coś a Ona mi na to,że to papierek na browar więc ją przytulam i idę z uśmiechniętą mordą po browar ale ku...gdzie ten cholerny browar ja się pytam? Szybko wracam do tej przesympatycznej blondynki i pytam. Gdy już wszystko wiem to pozostaje tylko rozkoszować się smakiem piweczka nad Dunajcem! Jest mega! Po raz kolejny zeszmaciłem się w górach! I to jest piękne!

Powoli wracamy do pokoju żeby się ogarnąć i chwilę odpocząć. Później idziemy na jeszcze jedno piwo i na pizze co by uzupełnić spalone kalorie. Na wieczór idziemy jeszcze na ceremonie dekoracji,która była wyjątkowo śmieszna za sprawą Kamila Leśniaka,który zabrał sobie kawałek podium i na nim stanął. Na koniec bardzo źle zrobione losowanie więc szybko opuściłem pomieszczenie. W drodze powrotnej wpadam do Mc Donalda potocznie zwanego Restauracją pod Złotymi Łukami i zjadam obiad jak na zdjęciu poniżej.


W niedzielę obudziłem się z ogromnym bólem kolana i bałem się,że zostanę wykluczony na kilka tygodni lecz interwencja fizioterapeuty pozwoliła naprawić to co zepsułem. Poniżej jeszcze zostawiam Wam zdjęcia startu w nocnej scenerii! Do zobaczenia w niedalekiej przyszłości!

P.s
Gratuluję wszystkim biegu na Orlen Warsaw Maratohon.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Łódź Maraton okiem ,,zająca``


Miniona niedziela była dla mnie niezapomnianym świętem biegowym gdyż tego dnia miałem wziąć na barki ciężar poprowadzenia maratonu na założony czas dzięki czemu spora grupa osób miała poprawić swoje czasy na dystansie królewskim. Pogoda była dobra ale raczej do kibicowania niż do biegania maratonów na wysokich obrotach. Na szczęście moje obroty były ustawione na niskich,treningowych obrotach. Wraz z maratonem wystartował bieg na 10km w którym brało udział kilku znajomych lecz ten temat mnie jakoś nie interesował.
Na starcie maratonu o godzinie 9.00 rano stawiło się ok 1700 biegaczek i biegaczy. Sam na start przyszedłem na 5min przed startem gdyż nie chciałem gotować się w tłumie. Ludzie,których mijałem w drodze mówili ,,o to mój zając idzie`` i w sercu aż ciepło się robiło a na skórze włosy stawały dęba gdy pomyślałem o odpowiedzialności jaką na siebie wziąłem. Na chwilę przed startem dotarłem na swoje miejsce gdzie czekał już Andrzej z którym miałem ,,zającować``. Po krótkich obradach ustaliliśmy,że zaczniemy minimalnie szybciej i że to ja będę zarządzał całym przedsięwzięciem. Nasze pogawędki przerwał głos speakera, który właśnie zaczął odliczać od 10 do 0 by Nas wystartować w daleką podróż. Masa biegaczy ruszyła na trasę! To było to co kocham w bieganiu. Po ok 1km tempo już siadło i można było bez większych problemów się przemieszczać do przodu. Gdy już rozprowadziliśmy Naszych grupowiczów Andrzej jako ten starszy przedstawił Nas jako zająców i pobiegliśmy. Pierwsze km`y były mocno nudne-nic się nie działo. Aż do pierwszego punktu wodnego gdzie poinformowaliśmy o konieczności picia wody i pokazaliśmy jak chcielibyśmy żeby wyglądała współpraca w naszej grupie. Fajnie,że zawsze ja lub Andrzej zabierał butelkę wody i podawaliśmy dalej aby Ci którym się ta sztuka nie udała też mieli troszkę wody. Kolejne kilometry były już coraz to bardziej przyjemne. Kibice normalnie nieśli zawodników a dodatkowo zespoły muzyczne nadawały pikanterii naszemu wysiłkowi. Niepostrzeżenie minęła Nam pierwsza dyszka na której mieliśmy ok 1min zapasu do zakładanego czasu. Nasza grupka liczyła nadal ok. 100os i wyglądała jak potężna lokomotywa, której się nie da zatrzymać. Niestety jak się później okaże grupa zacznie topnieć. Na trasie robiło się coraz cieplej więc ponownie zmotywowaliśmy ludzi do nawadniania swoich silników-mięśni!
Niepostrzeżenie dotarliśmy do 20km gdzie była długa prosta a następnie nawrotka i powrót. Na tym odcinku mijaliśmy się z grupą biegnącą na czas 3h 30min. Głośno krzyknąłem do grupy by ich zmotywowali oklaskami co też uczynili a odzew z ich strony też był zacny. Do połowy naszej walki dotarliśmy po ok 1h 50min więc ok 2min z hakiem wcześniej aby w drugiej części maratonu zwolnić. Słońce już paliło chyba swoim maksymalną mocą w tym dniu więc postanowiłem ochłodzić też głowę co by się nie przegrzała od przeliczania tempa i czasów na poszczególnych kilometrach. Moja nadzieja,że na 30km zacznie się zachmurzać odeszły na bok więc postanowiłem się mocniej nawadniać. Od samego początku krzyczałem do grupy,że woda i po której stronie. Po 21km zaczęła się mordęga dla moich zawodników co widziałem gołym okiem. Gdzieś na 23 może 24km kogoś zabierała karetka więc już ciężko było a w głowie wielu osób zaciągał się hamulec a miejsce gdzie doszło do tego ,,zejścia`` zawodnika było też nie fortunne gdyż zdarzyło się to obok kościoła więc by podnieść na duchu naszych zawodników wraz z Andrzejem krzyczymy,że to msza za Nich aby mogli dać z siebie 100% swoich możliwości. Mimo,że kilku zawodników się nam wykruszyło to dalej walczyła spora grupka zawodników. Na 28km były darmowe żele od firmy ALE Gel z których skorzystała spora grupa biegaczy. Ja na trasę wziąłem 3 żele dla zawodników dzięki czemu mogłem poratować kolegę z Częstochowy na trasie. Warto też napomnieć,że ok 26km dopadła Nas ekipa TVP dzięki czemu zostaliśmy nagrani i podsłuchani. W tamtym momencie nasze klaty dumnie poszły do przodu-a co! przecież cała Polska na Nas patrzy-no może cała Łódź. Po 30km znowu krzyczę,że koniec treningu i zaczynamy biec maraton. W tym momencie urywa mi się Andrzej,który przyspiesza do 5min/km a ja mam nadzieję,że wytrzyma tempo i uda mu się to dowieźć do samej mety-wiem,że jest mocny.



Zaś ja z Andrzejem zwalniamy tempo a mimo to nasza grupa topnieje ale nikt Nas nie wyprzedza co mocno mnie niepokoi-czyżby wysoka temperatura zebrała aż tak ogromne żniwo? W głowie mam już tylko myśl aby doprowadzić jak największą ilość biegaczy do mety. Ostatnie 7km wspominam jako najwspanialsze gdyż miałem okazję pośpiewać na maratonie a to rzadko mi się zdarza. Sytuacja była taka,że przebiegając na 37 może ciut wcześniej obok kibiców jakieś dwie Panie śpiewały sobie. Śpiewały bardzo po cichu,nieśmiale ale gdy ja usłyszałem to od razu głos na pełny regulator i wszyscy słyszą ,,... ona temu winna ona temu winna pocałować go powinna`` a kibice mi zawtórowali- gdyby nie fakt,że miałem doczepionego balona to zapewne bym przycisnął maksymalnie i do mety bym biegł szybciej niż sam Usain Bolt. Mimo,że byliśmy już prawie na mecie to czekała jeszcze Nas mała pętelka przy stadionie by doklepać brakujące kilometry do królewskiego dystansu. Gdy mówię zawodnikom,że tam za ok 30min będziemy finiszować to zostają niewzruszeni jakby na nich nie zrobiło to najmniejszego wrażenia ale ja wiem,że wywarło to na nich ogromną presję gdyż kilka osób wygoniłem z grupy by pogalopowali do przodu bo wyglądali bardzo dobrze. Mijały kolejne minuty a Nas ubywało. Na ok 41km zanotowaliśmy najmniej uczestników w naszej grupie.
Tuż przed stadionem było Nas tylko czworo. Bardzo przykre,że pogoda tak mocno zniszczyła zawodników ale cóż poradzić-nie chciałem wbiegać w tak mało licznej grupie więc zasugerowałem minimalne zwolnienie i wyparcie zawodników biegnących ze mną. Kilka kroków za Nami biegła grupka pościgowa w składzie ok 20os.-zwolniliśmy i ich pociągliśmy na ostatniej prostej. Wbiegając już na koronę stadionu zacząłem się na wszystkich drzeć jak opętany,żeby jeszcze zawalczyli o czas,żeby wykrzesali z siebie ostatki sił. ,,Daliście radę przebiec 42km to dacie radę finiszować na 200m-dacie radę! To Wasz dzień`` tak ich motywowałem. Kibice na mnie patrzeli jak na obcego ale ja miałem na to wybiegane bo wiedziałem,że to moja praca na dziś i wydaje mi się,że odrobiłem ją dobrze.


Wychodząc z Atlas Areny co chwila,ktoś mnie zaczepia i dziękuje za prowadzenie grupy co mnie napawa optymizmem co do wykonanej pracy. Gdy już jestem na zewnątrz podchodzi do mnie Pani i serdecznie dziękuje za to w jaki sposób prowadziłem i jak motywowałem ich na trasie. Serdeczne dzięki za tak miłe słowa bo tak naprawdę mój sukces to Wasze zadowolenie!
Dziękuję organizatorom maratonu za wspaniałe upominki oraz za to,że dali mi szanse aby pokazać swoje dobre strony a także za to iż dali mi darmowy start jak wszystkim zajączkom. Pakiet dla pacemakerów zawierał dodatkową koszulkę w której nie pobiegłem gdyż nie zdążyłem pobrać jej. Za wszystkie miłe słowa serdecznie dzięki i do zobaczenia na kolejnych startach-proszę abyście trzymali za mnie kciuki na moich najważniejszych zawodach tej wiosny-Mistrzostwa Polski w maratonie górskim już w sobotę! Startujemy o 9 rano!

niedziela, 10 kwietnia 2016

Na przypale albo wcale czyli 8 Bieg Częstochowski

8 bieg Częstochowski odbył się 9 Kwietnia 2016r na dystansie 10km co potwierdził Atest PZLA. Na sam bieg pojechałem z przypadku bo nie planowałem tego biegu w moim kalendarzu choćby dlatego,że zepsuli mi trasę i zostawili tylko jedną górkę...Wiecie jaki to jest ból dla górala gdy nie może polatać po górkach?
Ale może zacznijmy od początku. Piątek wieczorem dzwoni do mnie były Wf`ista i mówi,że znajomy nie pobiegnie bo się rozchorował i proponuje mi start w biegu. Nie dałem się długo prosić i powiedziałem,że się przebiegnę. W sobotę odbywał się bieg a ja czułem się mega zarżnięty. No cóż moje nogi miały prawo czuć się mocno zmęczone gdyż w ostatnich dniach postawiłem na zarżnięcie formy w następujących treningach:
1. 12km w tym 10km BC po ok 4.40
2. 14km w tym 2km rozgrzewki a później 200/100/400/200/600/300 w tempie ok 3.40min/km
Większe wartości były bieganie szybko a wolniejsze to przerwa. Na koniec padło na 2km schłodzenia. Ktoś powie no spoko ale to tylko dwa mocne treningi ale napomnieć również warto,że w niedzielę 3 Kwietnia przebiegłem maraton górski.
Wracając do biegu Częstochowskiego to muszę powiedzieć,że dawno nie spotkałem tylu znajomych buziek co mnie ucieszyło.

Przed biegiem wiele osób mnie pytało na jaki czas polecę a ja sam nie wiedziałem co mówić gdyż nie wiedziałem jak pobiegnę. Pogoda nie zachęcała kibiców aby przyjść ale biegacze byli w raju. Padał lekki deszczyk i było prawie bezwietrznie. Na starcie ustawiłem się ok 7 rzędu by nie tarasować tych co chcą faktycznie pobiec szybko. Szybko się okazało,że większość biegaczy z moim czasem stanęła zaraz za Kenijczykami a wraz z nimi ustawiła się spora grupa znajomych,którzy ledwo połamali 40min. No ale trudno mój błąd.

Na początku było szaleństwo. Nie wiedziałem jak biec bo nogi jak z ołowiu a Oni zapie.... jak małe samochodziki. Pierwszy kilometr pokonaliśmy w tempie 3min 10s! Absolutny rekord. Kolejne km już zwolniliśmy ale mimo wszystko nadal było narzucone szalone tempo biegu. Po 3km dopadłem Daniela,którego od dawna próbowałem dopaść na zawodach.


Kolejne kilometry to walka o życie. Na 4km okazało się,że był najsłabszy odcinek. Walić to,że akurat leciałem w dół. Kolejny kilometr i wszystko wróciło do normy i dalej parłem na życiówkę. Walić to,że ktoś mnie ochlapał wodą. Tak naprawdę nic nie robiło mi różnicy bo i tak już byłem mokry. Wchodzimy w spirale zakrętów i nagle nie wiem gdzie jestem by po chwili okazało się,że kluczyliśmy gdzieś obok Alei Najświętszej Maryi Panny. Na ok 3km wychodzi ktoś z grupy by mnie zmienić na czele-niestety to była zgubna radość gdyż nagle tempo spadło o jakieś 20s do zakładanego więc po 300m olewam taką pomoc i zaczynam gonić tempem poniżej 3min/km by po chwili wrócić do równego tempa. Wbiegamy na aleje i stawka się rozciąga. Przed sobą widzę już podbieg po Alei i wiem,że zaraz nastąpi ostre pier... z mojej strony. Znowu się nie mylę i zaczynam uciekać przeciwnikom bo wiem,że to jeden z dwóch momentów gdzie mogę coś zadziałać. Tempo spadło minimalnie. Chwilę później jest kawałek zbiegu aby po chwili zdobyć najcięższy fragment biegu czyli górkę Jasnogórską. Tam nie jedna osoba zwalniała bo jest tak ostro,że momentami ma się dość! Ale nie ja-jestem tym typem,że woli podbiegać z dobrym skutkiem niż zbiegać przez co szybko nadganiam straty do Daniela i z jego przewagi ok 100m zostaje ok 20m. a może i mniej. Chwilę później okazuje się,że Daniel dobrze zbiega na asfalcie i już uzyskał ok 100m przewagi i cały czas trzymał odległość. Nie zostało mi nic innego jak zapie... ile sił w płucach.

Tempo znowu spadło do ok 3.30min. Wszystko się mocno kręciło i każdy już szukał swojej szansy. Kolega  w niebieskiej koszulce już postanowił zaatakować co szybko okazało się dla niego złym pomysłem. Po chwili już wleciałem na aleje by przebiec tuż koło mety. Na 7km była woda ale za pierwszym podejściu nie złapałem kubka i niestety musiałem zrobić drugie podejście lecz i tym razem się średnio udało. Napiłem się jakieś pół łyka wody i poleciałem dalej. 

 Po raz drugi wybiegamy na małą pętle na której byliśmy na początku i znowu czuję wiatr w włosach....yyy no chyba w brodzie. Tempo zaś zaczyna rosną bo wiem,że bieg wchodzi w decydujący moment i teraz już każdy będzie naciskał aby coś ugrać. Duża część grupy wiezie się na moich plecach o czym dowiaduję się na 9km. W tej grupie biegnie jedna z najlepszych biegaczek w kraju czyli Karolina Pilarska z obstawą chłopów,którzy nie chcą pomóc w biegu.

Więc postanowiłem lekko podkręcić tempo i pomóc dziewczynie. Udało się zrobić dobrą akcję lecz zapłaciłem za to straszną cenę a mianowicie cała czwórka mnie że tak powiem wyruchała na finiszu. Ostatnia prosta a ja walczę sam z sobą,sapię jak stara lokomotywa i próbuję wycisnąć jeszcze trochę aby życiówka była jak najlepsza. Ktoś drze na mnie swoją mordę żebym dawał-kuwa co ja mogę komuś dać na 200m przed metą? To chyba jacyś opentani z Zabieganych,którym dziękuję za doping mimo,że go nie słyszałem. 


I jest! udało się! Po raz pierwszy złamałem 36min na 10km i zrobić kolejną życiówkę w tym roku. Na dystansie 10km zszedłem najpierw z 37.49 do 37.27 aby wczoraj zrobić 35min 47s co daje kolejne 2min progresu. Jestem tak szczęśliwy,że na kolację zjadam całą pizze! Sam!


 

Dzięki wszystkim za kolejną super przygodę i ogromny doping na trasie. Tak naprawdę to Wy mnie nieśliście!

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Wielka Prehyba-rekonesans trasy

Cześć!
Opowiem Wam wspaniałą historię,która miała miejsce w moje 23 urodzin!
A mianowicie wraz z moim stałym kompanem Łukaszem pojechaliśmy pobiegać na trasie Mistrzostw Polski w maratonie górskim czyli wylądowaliśmy w Beskidzie Sądeckim gdzie mieliśmy piękny widok na Tatry!


Ale zacznijmy może od początku. Plan był taki,że mieliśmy wystartować w 30 osobowej grupie pod przywództwem Bartosza Gorczycy (Klik) i Ewy Majer (Klik),która miała się podzielić na szybszą i wolniejszą. Naturalną selekcją znalazłem się w tej szybszej grupie. Na starcie byłem ubrany jakbym leciał na Syberię. Po kilku km. okazało się,że pogoda jest tak perfekcyjna,że trzeba było się troszkę rozpłaszczyć. Więc korzystając z faktu,że biegłem kawałek przed naszym przewodnikiem to postanowiłem stanąć i zdjąć kurtkę. Od razu było lepiej! Nie wiem który to był kilometr ponieważ mój zegarek został w domu na biurku. Po niedługim czasie dotarliśmy do schroniska na Przechybie. Tutaj większość z dziewięcioosobowej ekipy poleciało pod drzewko-ciekawe dlaczego? Po chwili każdy załatwił to co musiał i mogliśmy już atakować najwyższy szczyt na trasie Wielkiej Prechyby czyli Radziejową,której wysokość wynosi 1254m.n.p.m
Radziejowa wypadła na ok 15km. Szybko podjęliśmy decyzję,że wchodzimy na wieżę widokową by zobaczyć piękne Tatry. 

 Na Radziejowej było trochę śniegu i lodu przez co mogliśmy odtworzyć odcinek ,,You can dance?`` a raczej ,,You can run?`` Mimo wszystko nie widzieliśmy powodów by zwalniać. Kilka kolejnych kilometrów prowadziła delikatnie w dół przez co rozwijaliśmy spore prędkości aczkolwiek niektóre fragmenty zbiegów były na tyle niebezpieczne,że trzeba było przechodzić do marszu. Bartek co rusz przewijał się miedzy czubem ekipy a tyłami ekipy by nikogo nie zgubić po drodze. Druga część miała być łatwa-tak akurat była. Pierwsze 21km było pod znakiem górek a drugie to już istne błoto. Mało gdzie go nie było. 
 Niestety,żeby nie było za pięknie to na ok 30km odpadły pierwsze dwie osoby,które poinformowały Bartka,że nie będą Nas spowalniać i dobiegną sami w swoim tempie. Na trasie było coraz cieplej więc wodę piłem tak jakbym był na potężnym kacu. Masakra! Z 2l zatankowanego płynu zostało mi na dnie kilka kropel więc co tu się będzie dziać gdy przyjdzie poważna temperatura. Mimo,że do końca zostawało nam kilka km już to kolejna osoba Nas opuszcza z powodu skurczów w łydkach. Łukasza, który przyjechał ze mną również atakowały skurcze ale na szczęście szot magnetyczny pomógł na tyle,że spokojnie mógł kontynuować bieg. Dalej już było tylko lepiej bo miało być w dół a okazało się,że przed ostatecznym zbiegiem czeka Nas kawałek trawersowania a później dwa krótkie ale bardzo intensywne podejście. Gdy tam już dotarliśmy to się ucieszyliśmy gdyż padł komunikat,że teraz już serio zostało zbiegać w dół. Po drodze mijamy piękną łąkę. 

Na 40km zaczyna się zbieg wąwozem,który nie jest oznakowany żadnym kolorem. Wiedząc,że boli mnie kolano to też postanowiłem zbiegać nadal asekuracyjnie mimo,że zbieg był na prawdę delikatny i nie było bardzo ciężki technicznie. Mimo wszystko lepiej się oszczędzać tym bardziej,że to dopiero początek sezonu a ja w sumie już mam kilka maratonów w nogach. Na treningu pokonaliśmy trasę maratonu Wielka Prechyba odliczając ok 1km na zbiegi do punktów kontrolnych. Gdy byliśmy już w Szczawnicy okazało się,że czeka na Nas ciepła herbata lub kawa. Jako,że obok miejsca startu Prehyby znajduje się rzeka Dunajec to grzechem było nie skorzystać. Szybko ściągamy kompresy,skarpety i buty by chwilę później potaplać się w zimnej wodzie-może zostanę morsem w przyszłą zimę.

 
Szybsza grupa dotarła poniżej 5h przez co mieliśmy trochę wolnego czasu ponieważ druga grupa pod kierownictwem Ewy Majer miała przybiec po ok 6h.  Czas wolny poświęciliśmy na uzupełnianie płynów oraz na schłodzenie nóg w Dunajcu.
 Na samo zakończenie zostały rozlosowane różne nagrody-sól regeneracyjna,magnez,różaniec i chyba jeszcze coś było. Było Nas tyle ile nagród więc każdy wyjechał z czymś dodatkowym. Mi przypadło 5kg soli regeneracyjnej od Salco (Klik)

Na koniec pragnę podziękować wszystkim za stworzenie wspaniałej atmosfery,Bartkowi Gorczycy za wspaniałe 5h na trasie i pokazanie co i jak oraz w jaki sposób,Ewie Majer również za poprowadzenie wolniejszej grupy na tej samej trasie oraz sponsorom wydarzenia czyli firmą: Salco,Solgar oraz Nutrend

Dzięki takim ludziom świat staje się piękniejszy! Na koniec urodzinkowe zdjęcie z Bartkiem 

Do usłyszenia niebawem !